Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

kaplicy i modliła się długi czas. Niewiadomo jakim sposobem, Sakowiczowa dowiedziała się o nowinie tej, ale w parę dni potem, po zwykłej audjencji ubogich, rzekła do Stankarowej:
— Będą tu u nas znowu okropne historje. Hrabia teraz wszystkich tam pomorduje.
— Kogo?
— A toć ta jego żona zajechała do Orlina. Nie słyszała pani? Wichrowski nie może jej dać rady — i sprowadzają hrabiego. Jezus Marja! Co to będzie! Nie daj Boże takiego nieszczęścia, jak złe małżeństwo. Teraz to już nasza hrabina nie przeżyje.
Jednakże staruszka zachowywała świetnie pozorny spokój. Cały wielki świat wiedział już o nowym skandalu i odwiedzano ją ciekawie, węsząc nowinki. Niestety, ona się niczem nie zdradzała, a przyzwoitość nie pozwalała pytać jej wprost. Upływały tygodnie w zwykłej monotonności i Stankarowa zapomniała prawie o zwierzeniach starej gospodyni, gdy pewnego wieczora, idąc na zwykłe czytanie, ujrzała światło w oknie na prawo, a szwajcar, otwierając jej, szepnął jakimś dziwnym tonem:
— Pan hrabia przed chwilą przyjechał.
Tak już była wtajemniczona w sprawy domu, że się przeraziła tą wieścią i stanęła jak wryta. Nie znając tego człowieka, bała go się okropnie.
— Może lepiej uczynię, nie idąc dzisiaj na górę — szepnęła.