Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan hrabia jest u siebie i od obiadu się wymówił. Może dzisiaj się nie pokaże.
Poszła tedy. Zastała hrabinę na zwykłem miejscu — przy biurku — stary profesor drzemał w fotelu, pokój tonął w mroku, oświetlony zaledwie paru świecami i żarem węgli z komina.
Nic się w trybie codziennego życia nie zmieniło. Stankarowa usiadła na swem krzesełku, a hrabina spytała:
— Podobno chłód dzisiaj na dworze.
— Nie uważałam, bom biegła prędko. Przepraszam za opóźnienie.
— Nic nie szkodzi. Wieczory coraz dłuższe.
Stankarowa rozłożyła książkę, ale była roztargniona i ciągle nasłuchiwała. Nic jednak nie przerywało martwej ciszy tego domu i samotności tych dwojga starych ludzi.
Upłynęła tak godzina, gdy gdzieś w sali skrzypnęły drzwi i rozległy się kroki po pustych salonach. Mimowoli Stankarowa czytać przestała i radaby pod ziemię się ukryła, byle przy tem powitaniu nie być. Spodziewała się czegoś okropnego — sama nie wiedząc czemu.
Tymczasem drzwi się otworzyły i głos trochę głuchy wyrzekł lakonicznie:
— Bon soir...
Młoda kobieta spojrzała nieśmiało na tego sinobrodego.
Był to mężczyzna wysoki i szczupły — zapewne ten z portretu, ale bardzo zmieniony.