Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, byłem w Szkocji i Norwegji. Przywiozłem tylko żywego psa.
Profesor pogardliwie ręką machnął, poprawił się w fotelu i drzemał dalej.
Stankarowa złożyła książkę i rzekła zcicha:
— Mogę odejść? Może jutro nie przychodzić?
— Owszem! Jak zwykle. Dobranoc, ma chère.
Wróciwszy do domu, zastała Stankarowa niespodziankę — list od męża:
„Ze zwróconych mi pieniędzy wnoszę, że ci się dobrze powodzi. Czyś otrzymała sukurs od stryja? Rad też jestem, żeś mi zdjęła z głowy kłopot o małą, bo moja kasa artystyczna jest bardzo zmienna. Teraz jestem à flot i czuję, że żyję! Modelki, szelmy, są tylko bardzo drogie, i trudno o coś zupełnie typowego. Mam nadzieję, żeś się już z naszem rozstaniem pogodziła i zrozumiała, że to było dla mego talentu konieczne.
Jeśli mi dobrze pójdzie, przyjadę może na wiosnę, by cię odwiedzić.“
Twarz Stankarowej mieniła się przy czytaniu, a przy końcu wzdrygnęła się ze wstrętem. Zmięła list i rzuciła pod stół. Potem chwilę stała jakby przerażona otchłanią nienawiści, pogardy, obrzydzenia, jakie czuła w duszy dla tego człowieka — dawnego bóstwa. Wstydem jej życia się stał, a zmorą — każde jego wspomnienie.
Dziecko już spało, a ona była sama w pokoju, który odnajmowała u Zarębianki — nie potrzebowała ukry-