Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ej, ej! Pani chyba legatu od hrabiny się spodziewa, bo baba podobno nieznośna piła!
— Przywykłam. Zresztą — niewesołą ma ona starość, więc niedziw, że gorzka!
Na tem się skończyło. Zarębianka nie nalegała.
Stankarowa z akuratnością maszyny ruszyła nazajutrz w Aleje.
Nic się tam nie zmieniło, tylko wizyt było dużo tego dnia, widocznie ciekawych hrabiego.
Ale on był niewidzialny, tylko na progu jego apartamentów, z powagą sfinksa, leżał olbrzymi pies śnieżnobiały, patrzący z lekceważeniem na przychodzących gości.
Przechodząc przez sień do ubogich, Stankarowa stanęła chwilę nad przepysznem stworzeniem.
— Jakiś ty piękny! Nie ciasno ci tu, nie nudno? — szepnęła pieszczotliwie.
Pies raczył podnieść głowę i popatrzał na nią chwilę mądremi oczami, potem westchnął i znowu się ułożył.
Wieczorem, gdy przyszła na czytanie, hrabia siedział w kącie gabinetu, w fotelu, i milczał.
Staruszka milczała także, profesor jak zwykle drzemał. Trudno było o bardziej smutne, nudne towarzystwo.
Wejścia lektorki hrabia wcale nie zauważył, dopiero gdy zaczęła czytać, drgnął na dźwięk głosu i podniósł wzrok na nią.
W ogólnym mroku tylko jej twarz oświetlona była, i on długą chwilę się przyglądał, jakby zdziwiony,