skąd w tym domu się wzięła ta młodość, ta piękność i ten głos dźwięczny i to jakieś życie zgoła inne.
Potem wzrok jego zmętniał, zgasł, utonął w próżni.
Nieruchomy przesiedział cały wieczór. Gdy podano herbatę, wstał, przeszedł do jadalni, wypalił cygaro i wrócił, by babce życzyć dobrej nocy.
— Zabierz te listy z etażerki. To są interesy! — rzekła mu sucho.
Spojrzał po sprzętach, szukając.
— Podaj proszę, ma chère. Dobranoc ci! — odprawiła staruszka oboje razem.
Stankarowa podała listy i ustąpiła o krok, aby przeszedł pierwszy, ale on usunął się z lekkim ukłonem i wyszedł za nią.
Za drzwiami nagle się odezwał:
— Nie przedstawiono nas sobie. Pani pozwoli, że sam to uczynię.
Skłoniła się, powiedziała swe nazwisko i szła dalej.
— Pani już dawno jest u mojej babki?
— Pięć miesięcy.
— To niesłychanie długo.
— Nie wydało mi się. Dobrze mi tutaj. Tak cicho!
Popatrzył na nią zdziwiony.
— Lubi pani ciszę?
Skinęła głową.
— Szczęśliwy, kto ją ma! — rzekł.
Byli już na dole schodów. Biały pies na jego widok podniósł się i parę kroków na spotkanie postąpił.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.