— Jaki on piękny! — zawołała Stankarowa.
— I dobry, co nigdy w parze u ludzi nie chodzi — odparł.
Zwrócił się do szwajcara, który, zdziwiony rozmową, gapił się bezczynnie.
— Okrycie pani podaj!
Skłonił się jej i wszedł do swych apartamentów.
Dnie następne płynęły z zegarkową ścisłością. Co wieczór zastawała Stankarowa milczącą trójkę w gabinecie, jej głos jeden przerywał grobową ciszę; odchodziła, nie usłyszawszy słowa, oprócz pożegnalnego bon soir, ma chère — hrabiny.
Hrabia się nigdy do niej więcej nie odezwał, witał i żegnał ukłonem. Czuła jednak często na sobie jego wzrok i czuła też, że między babką i wnukiem rośnie z dniem każdem burza cicha, pokryta wytwornemi formami towarzystwa.
Nareszcie pewnego dnia burza wybuchła.
Staruszka o południu wyprawiła Stankarową na spacer z Mietką i jednocześnie posłała lokaja prosić na górę hrabiego.
Gdy przyszedł, spytała go oschle:
— Proszę cię, wytłumacz mi swoje postępowanie. Dlaczego dotychczas nie oddałeś żadnych wizyt. Tak może zachowują się w Australji, skąd wracasz, ale nie w Europie.
— Nie widzę potrzeby zadawania sobie przymusu. Świat mnie, a ja świata nie potrzebuję.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.