Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

— Musisz! Dla mnie to zrób. Ja cię prosić będę. Pamiętasz, jakeś chłopakiem, wyrostkiem będąc, nie hulał, ale czytał, studjował, jak mi wszyscy ciebie zazdrościli! Jakeś uniwersytet świetnie skończył, jakeś ledwie pełnoletni, dobra objął, pracował, myślał, administrował. Mój Boże, nie było nade mnie szczęśliśliwszej, dumniejszej. To wszystko w tobie było.
— I to właśnie, co dumą babci było — to było moją zgubą. Nie byłem taki, jak wszyscy.
— Romku, czy ty się spowiadasz? — spytała cicho.
— Nie! — odparł twardo. — Dwa razy nie otrzymałem rozgrzeszenia, więc poco ta forma, gdy się treści duszy nie zmienia. Z Bogiem się nie pojednam, sobie nie ulżę, o światową ceremonję nie dbam. Czy ja jestem chrześcijaninem? — Nie!
— Mój Boże, mój Boże! — jęknęła staruszka.
— Widzi babcia, poco mnie było wyciągać na słowo! Niema żadnej rady na tę moją chorobę, Najlepiej milczeć. Po świętach wyjadę znowu.
— Dokąd?
— Do Indyj. Dżuma tam! — dokończył ciszej dla siebie tylko, ale hrabina dosłyszała, zatrzęsła się grozą.
— Romku, czy ty myślisz, że to nie samobójstwo?
— Może być, ale to jedno, co mnie jeszcze nęci!...
— Nie wyjedziesz. Ja cię nie puszczę. Wszystkich pochowałam, ale na twoich rękach chcę skonać. I chcę ciebie mieć przy sobie — już do końca. Zostaniesz, niech się dzieje dopust Boży.