Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

Ułożona w łóżeczku, wierzgała, kręciła się, odpychała matkę i aż siniała z płaczu i krzyku.
Stankar usiadł do roboty. Ilustrował jakąś powieść, potrzebował skupienia i spokoju, gdy go ten krzyk poderwał.
— Cicho! — zawołał, porywając się za głowę.
Ale dziecko, jeśli możliwe, wrzeszczało jeszcze głośniej. Wtedy on cisnął ołówek, zerwał się, wypadł do sionki, chwycił kapelusz i palto i uciekł, czując, że gdyby pozostał, popełniłby chyba kryminał. W półgodziny potem Stankarowa zdołała uspokoić dziecko. Stała chwilę na środku pokoju, zdumiona, że przecie jest cicho, i zaraz przypomniała sobie polecenie męża.
Zwykle nieśmiała i lękliwa do miasta i ulicznego gwaru, teraz z zadowoleniem pomyślała o wyjściu. Ubrała się żywo i zbiegła szybko ze schodów.
— Wiosna już! — pomyślała, wychodząc na ulicę.
I oto stało się coś dziwnego. Nic ją zda się poruszyć nie mogło, nic zająć, rozrzewnić, wydobyć z duszy dźwięk, z oczu łzy. Ale na tę myśl, poczuła, że jej serce zadrgało i ścisnęło się gardło łagodną żałością.
— W Ługach już sady kwitną i pachnie ziemia. Żaby rechocą w księżycowe wieczory — i życie młode kipi. Jaki gwar tam, — w ciszy!
Przycisnęła rękę do piersi, spojrzała w górę, i łzy się rzuciły do oczu.
— Mój Boże, godzinę tam być, a odżyję, i wszystko zniosę. Godzinę tylko, godzinę! — szepnęła błagalnie.