Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

Jednocześnie w przeciwległych drzwiach z Mietką na ręku ukazała się Stankarowa, zarumieniona od mrozu, i z rozjaśnioną dziwnie twarzą.
— Widziałaś, Mietka, choinki? Jak to wsią i borem pachnie! — mówiła, układając psinę w jej pluszowe gniazdeczko.
Wtem hrabia się poruszył, spostrzegła go i umilkła.
— Pani zapewne ze wsi rodem! — rzekł.
— Tak, trzy lata temu pierwszy raz miasto zobaczyłam.
— I pewnieby pani do wsi nie chciała już wrócić?
— Ja! Jabym stąd każdej godziny uciekła — zawołała gorąco.
— To rzadki gust. Dlaczegóż pani nie wyjeżdża?
— Bo nie mogę! Popełniłam przestępstwo, za które mnie los tem kamiennem więzieniem pokarał.
— Jakież to przestępstwo, jeśli wolno spytać?
— Małżeństwo — odparła krótko.
— Pani zamężna? — zdziwił się, tak młodo, dziewczęco wyglądała.
— Niestety! — wyrwało się jej mimowoli, i wnet się poprawiła: — Mam już dwuletnią córkę!
— Nie z wielką czcią traktuje pani ten sakrament — zauważył.
Roześmiała się krótko, pogardliwie, chciała coś odpowiedzieć, ale w tej chwili hrabina weszła do pokoju i rzekła: