— Ma dziecko. Mieszka u zacnych dwóch kobiet, które utrzymują czytelnię. Dziecko ma tam opiekę, a ona więcej swobody.
— Ile jej babka płaci?
— Trzydzieści rubli.
— Quelle misère! — mruknął. — To są istotnie dożywotnie ciężkie roboty, bo z tego grosza odłożyć nie można. To jest takie prix Monthion, które świat daje cnocie.
— Prawda, że to niewiele! — zamyśliła się staruszka. — Masz rację — muszę jej dodać! A w każdym razie, jeśli do śmierci przy mnie zostanie, to ty jej potem wypłacisz kilka tysięcy — niech ma po mnie pamiątkę.
Szarzało już, gdy Stankarowa wróciła. Zastała wnuka z babką rozmawiających i ucieszyła się, że przecie chmury się rozeszły. Zwróciła 40 kop. dane na dorożkę i rzekła:
— Piechotą odbyłam kurs. Takie czyste, mroźne powietrze. Żal mi było jechać. Oto pokwitowanie od Sióstr. Czy mogę już odejść?
— Dziękuję ci, ma chère. Mon Dieu, toż ja ciebie dotąd nie puściłam na obiad. O, pardon!
— To nic, to nic! — uśmiechnęła się, wychodząc.
— Zostańże u mnie na obiedzie! — zatrzymała ją staruszka.
— Dziękuję pani hrabinie, za pół godziny będę z powrotem. Na czytanie przyjdę akuratnie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/142
Ta strona została skorygowana.