Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/144

Ta strona została skorygowana.

— Ale, prawda. Wkońcu, po długiem wahaniu, prosiła mnie, jak o łaskę, o pozwolenie wstąpienia czasem, na chwilę, do ogrodu.
— Bo tam śnieg leży — taki prawdziwy, biały jak, na wsi — mówiła, i była uszczęśliwiona, jak dziecko z pozwolenia!
No, i po wielu namowach zgodziła się obiadować tutaj i to pod warunkiem, że gdy będą goście, to się zajmie zastawą i podaniem, żeby być użyteczną.
Tego dnia zaraz Stankarowa, załatwiwszy ubogich, pobiegła do ogrodu. Stary ogrodnik rad, że ktoś przecie okazał zajęcie dla jego państwa, oprowadził ją wszędzie, uszczęśliwiony, że zna każdą roślinę w cieplarni, każdą zieleninę w inspektach. A potem śmiał się jak z dziecka, gdy brnęła po śniegu, wyszukując, gdzie go najwięcej było — po zakątkach ogrodu.
— Na wiosnę będę wam kopać, pleć choć chwilę na dzień — rzekła na pożegnanie.
Tego dnia też zasiadła pierwszy raz do hrabiowskiego stołu, na szarym końcu naprzeciw hrabiego Romana i hrabina wciągnęła ją do ogólnej rozmowy.
— Jakże ci się ogród podobał? — spytała.
— Cudnie, jak w raju! — odparła z zapałem.
— Niewiele pani od raju wymaga — rzekł hrabia.
— Błogosławieni skąpąby mieli nagrodę! — dodał kapelan.
— Ale rację pani ma! — wtrącił profesor. — W raju musi być równie pusto — jak tu w ogrodzie.