Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/148

Ta strona została skorygowana.

Hrabia zatrzymał się na górze, słysząc rozmowę, zdziwiony zmienionym tonem głosu młodej kobiety, i, dopiero gdy drzwi się za nią zamknęły, zeszedł. Spojrzał na nadleśnego uważnie i spytał:
— Pan z Orlina przysłany?
— Tak. Pan Wichrowski miał termin w gubernji, a kasjer zachorował. Mnie wysłano z rachunkami, z raportami i z pieniędzmi.
— Proszę pana za mną!
Weszli do gabinetu, hrabia zasiadł u biura, Brzezicki stał z teką w ręku.
Pierwszy raz widział pryncypała, który w Orlinie mitem był i, jadąc, ogromnie się bał tej pierwszej służbowej sprawy.
Ale teraz o wszystkiem zapomniał i myślał tylko, żeby prędzej się uwolnić do Toli.
Serce mu tak biło, że to bladł, to czerwieniał i dyszał, jak po wielkiem zmęczeniu.
— Proszę o papiery! — rzekł hrabia.
Wydobył wszystko z teki, zebrał zmysły i pamięć, i podawał pokolei, śpiesznie.
Jakże mu pilno było. Widział to hrabia, rozumiał powód, i szyderczy uśmiech przemknął mu po wargach.
— Zdrowe, normalne, młode zwierzę! — pomyślał. Coś, jakby zawiść, go tknęło.
— Proszę wolniej. Niech pan usiądzie. To nam zajmie parę godzin.