Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/153

Ta strona została skorygowana.

— W Paryżu! Obiecuje przyjechać na wiosnę. Poco? Ale dość już mówić o tem. Wie pan wszystko. I dla pana los nie był łaskawy. Sam pan także został i na służbie — jak ja. Tylko panu bór szumi i wolny pan, a mnie te mury tłoczą. Tak się dziwnie złożyło, u tych samych panów służymy.
— Dziś pierwszy raz widziałem hrabiego. Ten także na szczęśliwego nie wygląda. Pani zna tę całą historję?
— Znam. To jest także umarły człowiek.
— Gorzej, bo jak dowodzi Wichrowski, on tę swoją żonę pomimo wszystko kocha.
— Nie może być — oburzyła się.
— Dziwnie jednak postąpił ostatnim razem, gdy zjechała do Orlina ze zgrają Francuzów. Szpicrutą ich wygnał, a do niej ani słowa nie powiedział. Wyjechała z honorami, jak królowa.
— Biedny człowiek! — szepnęła. — Toć jeśli tak jest, piekielne cierpi katusze. Pogardzać i kochać — brr!
Michał popatrzał na nią podejrzliwie. Ale jej cudnie piękna twarz była czysta i spokojna, a jego od patrzenia ogarniała miłość, jak trunek upajający, więc wstał i żegnać się począł.
— Zobaczę jeszcze jutro panią? — spytał.
— Przyjdź pan wcześniej. Ja się wyproszę u hrabiny na wieczór.
Gdy przyszedł nazajutrz, zastał tylko Stasia, który mu oznajmił, że matka z ciotką poszły na wieczór do znajomych, a pani Stankarowa lada chwila nadejdzie.