— Cóż dalej będzie? Życie przed panią — rzekł po chwili. — Przecie z tą zmorą nie sposób istnieć.
— Będzie, co będzie! Poco myśleć? Kajdan mi nie zdejmie, z więzienia tego nic mnie nie oswobodzi. W pustelni stryja wolnym ptakiem byłam — zachciałam ludzi, zmian, klatki. Słusznie cierpię.
— I tak ma zostać, — to okropne! Niech pani żąda rozwodu.
— Po sądach, przed ludźmi wstyd ujawniać, kłamać, nędze pożycia wywlekać! Za nic! I poco?
— Żeby odzyskać siebie, swoją wolę i swobodę.
Zaśmiała się gorzko.
— Nieboszczyka nie ożywić.
Porwała go złość i żal.
— Pani tak mówi apatycznie, jakby siwowłosą staruszką była. Ożyje dusza pani i serce zapragnie kochania — wtedy znajdzie pani wolę do walki — wtedy pani kajdany sama potarga; szczęśliwy, kto tę siłę w pani wzbudzi!
Wstał, zaspane dziecko na kolanach jej złożył i głęboko westchnął.
— Żegnam panią. Jeśli będę potrzebnym, proszę mnie wezwać. Muszę już odjeżdżać!
Odszedł. Słuchała jego kroków smutno zamyślona. Czemu się rozgniewał, czem go obraziła — mówiła, co czuła. Ożyć ona miała, pokochać, zapragnąć miłości! Nie, nie, nie!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/155
Ta strona została skorygowana.