Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/156

Ta strona została skorygowana.



V.

Pewnego dnia na wiosnę Stankarowa przybiegła z ogrodu i przyniosła hrabinie bukiecik pełnych parmeńskich fiołków.
— Włóż je, ma chère, do wody i postaw na stoliku przy fotelu hrabiego. To jego ulubiony kwiat. Ślicznie pachną. Otóż i wiosna! Za sześć tygodni wyjedziemy do Orlina.
Stankarowa uśmiechnęła się radośnie. Miała przecie i ona wyjechać, stała się niezbędną hrabinie, nieodstępną przez dzień cały, prawie domową. Staruszka naprawdę ją polubiła, kazała sobie przyprowadzić Jankę — i zapowiedziała, że i dziecko z nimi pojedzie na wieś! Stankarowa zupełnie ożyła. Odzyskała swą promienną, młodą urodę, uśmiech, blask oczu, nawet dawny humor swobodny. Na wspomnienie wyjazdu nozdrza jej się rozdymały, jak u stepowego konia, śmiały się oczy, usta, cała dusza. Wyjazdem tym żyła — śniła w nocy o łąkach kwietnych i zbożowych łanach.
Domowi wszyscy zżyli się z nią, polubili. Była w tem gronie starych i smutnych promieniem słońca. Lubiła ją służba, kapelan uśmiechał się do niej dobrotliwie,