Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/158

Ta strona została skorygowana.

— A co? Wiedziałem, że hrabina mi na dziś swego cienia ustąpi — przez umartwienie pokutne. Siadajże, srebrna Luno.
Nazywał ją zawsze Dianą.
— Niech mi profesor mitologją nie dokucza, bo okażę się okrutną jak Diana i pójdę precz.
— Nie traktujże mnie jak Akteona, ale jak Endymjona!
Roześmiała się serdecznie na to porównanie i profesor także się śmiał.
— Profesor już nie stęka! — rzekł, wchodząc hrabia.
— Broń Boże! Umizgam się!
— Zdadzą się tedy profesorowa kwiaty.
— Co, byłeś w ogrodzie, zbierałeś fiołki? O wszechpotężna wiosno!
— No, nie. Fiołki zapewne zebrała pani Stankarowa. Znalazłem je gotowe na biurze.
— Pewnie je pani zbierała z myślą o mnie? — drożył się staruszek. — Cóż, ruszyły się już owady?
— Mało co. Kowale i muszki. Na wsi może już żaby rechcą.
— Rechcą, rechcą! Nasłuchasz się ich, Diano.
— Jeszcze sześć tygodni — szepnęła. — Przeczytać panu profesorowi gazetę?
— Nie, lepiej pogawędź.
Usiadła tedy z robotą, ale nie wiedziała, co mówić. Hrabia ulokował się przy oknie i czytał gazetę. Staruszek obejrzał się, uśmiechnął.