Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/159

Ta strona została skorygowana.

— Czybyś ty, hrabio, nie mógł nas sam na sam zostawić. Czy to cię tu babka przysłała na duennę?
— Przeszkadzam? — mruknął hrabia.
— A pewnie. Moja Luna boi się ciebie, jak upiora. Nie spostrzegłeś tego dotychczas?
— Co też pan profesor wymyśla — oburzyła się. — Milczę, bo mi nic ciekawego nie przychodzi na myśl, coby pana profesora zabawić mogło.
— No, to sobie szyj, ale zaśpiewaj przy robocie, jak onegdaj. A widzisz, nie chcesz!
Hrabia przestał czytać, spojrzał na nią:
— Słyszałem panią śpiewającą onegdaj, bom był tu obok. Czyż rzeczywiście wpływam tak deprymująco na humor pani?
— Ależ nie! Tylko myślę, że panu dogadza spokój i cisza, więc radabym każdemu dogodzić.
— Anormalnym gustom nie trzeba dogadzać. Spytaj się kapelana, jeśli mnie nie wierzysz — mruknął profesor.
Hrabia wstał opieszale i wyszedł.
— Profesor mu zrobił przykrość! — szepnęła.
— Bo on mi żółć porusza. Wszystko ma swoją miarę i czas. Ale żeby tak się marnować, tak gnić za życia to wstyd! Toż mój uczeń — ja wiem, ile on w sobie ma zasobów nauki, wiedzy. Patrzeć na niego teraz nie mogę.
— Ależ on widocznie nie może być innym! Nie ma siły odżyć, on jest bezmiernie nieszczęśliwy. Nie godzi się dodawać mu przykrości.