Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/162

Ta strona została skorygowana.

Nie mogę zapomnieć, żem już nie ptak na swobodzie, wśród łąk i gajów, gdzie ludzi nie było.
— Alboż taki kąt jest na świecie?
— W takim się chowałam.
— I nie lubi pani ludzi?
— Teraz już do nich nawykłam.
— A jednak dla człowieka opuściła pani tę swobodę.
Poczerwieniała, ale spojrzała mu śmiało w oczy.
— Bo człowiek goni szczęście, a człowieka ściga niedola i zawsze go dopędzi. Wtedy zaczyna się drugi okres życia — borykania z jędzą niedolą.
— A potem trzeci — przerwał jej, — zdeptanie, zduszenie przez jędzę i powolne konanie.
— Pewnie, słabym tak bywa, a silny jędzę zdławi, pod nogi ciśnie, potem się wyprostuje, odetchnie po znoju i jasnemi oczami za siebie i przed siebie popatrzy.
— Ale szczęścia już nie dogoni — tego pierwszego, najlepszego!
Znowu krew zabarwiła jej skronie, sekundę milczała, a wreszcie rzekła:
— A może wstydzić się będzie, że gonił, takie mu się wyda marne!
Złożyła robotę i dodała wesoło:
— Skutecznie ubawiłam profesora. Mogę iść na górę!
— Pani oznajmi babce, że na obiedzie nie będę. Mam zajęcie na mieście i wrócę późno!
W parę godzin potem hrabia wyszedł na ulicę pieszo — ubrany w stare palto i filcowy kapelusz, skręcił na