Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/167

Ta strona została skorygowana.

— To mnie nie znacie. Przyjdę, ale czy zdołam ręką ruszyć, to bardzo wątpię.
— Jak pan się uprze, to zdoła! Ho, ho, jak kto musi na obiad zarobić, to i bólu nie słucha! Panu hrabiemu ciężej będzie, bo niezwyczajny. A i głód nie nagina!
I uśmiechnął się.
Poczęstował go hrabia cygarem i począł się rozpytywać o różne szczegóły roboty. Potem znowu za hebel chwycił i psuł dalej niewinne drzewo. Zaprzestał dopiero, gdy mu ramiona odmówiły posłuszeństwa. Na dworze był już późny wieczór.
Tej nocy pierwszy raz oddawna zasnął jak kamień, a nazajutrz wstał, pomimo nieznośnego bólu członków rad, że ma przed sobą obowiązkową, ciężką pracę. Umówił się z Paschalisem, że będzie przychodził na naukę od dwunastej do szóstej. Zastał już w stancji stos desek i stary mu objaśnił, że je dostał od znajomego stolarza, który mieszka o dwa domy i ma specjalność trumien.
Po kilku dniach Sakowiczowa poczęła tajemniczo szeptać Toli:
— Będzie jakaś nowa awantura z naszym hrabią. Codzień wychodzi o południu przebrany za lokaja i wraca dopiero o szóstej, taki brudny, zasmolony i spotniały, że natychmiast idzie do kąpieli. Ręce też ma pokaleczone, jak drwal. Co to może być?
— A może z nudy drwa rąbie.