Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/175

Ta strona została skorygowana.

— Biedactwo! Obyż nie zachorowała, nie osłabła. W jakim to strachu żyć musi. I nie możemy jej pomóc!
W parę dni potem staruszka rozpoczęła na jej intencję nowennę, że zaś straciła nadzieję powrotu, z westchnieniem rozpoczęła starania o nową lektorkę.
Gdy pierwszy raz po tygodniowej przerwie usłyszał hrabia głośne czytanie po obiedzie, wszedł do gabinetu i usiadł na zwykłem miejscu. Ale zabawił ledwie kilka minut. Zastępczyni Stankarowej była to osoba skrzywiona, z miną nieszczęsnej ofiary złego losu, pretensjonalnie ubrana, głos miała skrzypiący, monotonny, wymowę szkaradną.
Wstał tedy, pożegnał babkę i więcej się wieczorami nie pokazywał.

∗             ∗

Stankarowa w pierwszej chwili myślała tylko o ucieczce. Wsiadła do wagonu, ukryła się w kąt, uśpiła dziecko, i dopiero wtedy pomyślała, co dalej będzie. Mogła wrócić do stryja, ale wolała najgorszą nędzę od tego upokorzenia. Postanowiła tedy spróbować pracy o własnych siłach, bojowania własnym sprytem.
Wagon był natłoczony, jak zwykle wagon trzeciej klasy, naprzeciw niej siedziała jakaś jejmość w ciemnych okularach i badawczo się jej przyglądała. Wreszcie zagaiła rozmowę zwykłem pytaniem:
— A daleko też pani jedzie?