Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/178

Ta strona została skorygowana.

pełnie już prawie zaniewidziałam. Bo, powiada, co poczniemy, mamo, jak oślepniesz? I prawda, ona kulawa, ja ślepa, to choć razem do Niemna iść i topić się. Trzymali mnie w szpitalu, trzymali, ledwiem się wyprosiła — trochę widzę!
W wagonie było już zupełnie prawie ciemno. Szwargoczący żydzi ucichli, kto mógł, wyciągał się na ławce do snu, mniej palono smrodliwego tytoniu, po kątach rozlegało się chrapanie — zapadła noc. Pociąg włóki się wolno, stawał na stacjach długo, a jednak Stankarowej się zdało, że pędzi za prędko, że lada chwila kurs się skończy — a wtedy co uczyni?
Zdawało się jej, że towarzyszka zasnęła, więc nie broniła się przed łzami. Rozpacz ją ogarniała beznadziejna, łkała z głębi duszy.
Wtem stara poruszyła się, przechyliła do niej.
— Bój się pani Boga! Czego tak rozpaczać? Co pani dolega? Jaż z Grodna, to pani pomogę, ale nie godzi się tak desperować. Toć u nas ludzie żyją i robotę znajdują, a pani szlocha, jakby Opatrzności Boskiej nie było na świecie.
— Nikt mi nie poradzi — wyjąkała.
— Czemuż to?
— Bo nie mam paszportu i nigdzie mi spokoju nie dadzą.
— Pani mężatka?
— Tak, ale mąż wyjechał, zostawił bez chleba, policja potrzebuje papierów, a ja ich nie mam.