— Trzeba mężowi dać znać, to się uporządkuje.
— A tymczasem co robić? Gdzie być?
— To prawda, że kłopot.
Zamyśliła się stara, wreszcie rzekła:
— U nas w Grodnie, to jabym pani mogła pomóc. Mnie ludzie znają. U mnieby pani mogła spokojnie siedzieć, zanim się pani z mężem skomunikuje.
— Paniby to zrobiła! Mój Boże!
— Nie wielkie rzeczy. Trzeba pomóc każdemu w biedzie, na ile kogo stać.
— Żeby pani mi tę łaskę uczyniła, to ja całe życie wdzięczną będę.
— Ot, niema zaco. Ja nie mogę na łzy niczyje patrzeć. Niechże się pani uspokoi. Nie takie biedy w życiu się trafiają. Byle zdrowie.
— Ale mało się trafia ludzi tak dobrych, jak pani! Mało ktoby chciał pomóc obcej i nieznanej. Mało ktoby uwierzył na słowo!
— Ej, żeby pani mówiła nieprawdę, albo była niegodna wiary, toby pani nie siedziała w trzeciej klasie i dzieckaby tak serdecznie nie usypiała i nie płakałaby tyle. Z taką urodą i młodością — żeby nieprawda — toby pani jedwabny miała żywot, a nie troskę. Już ja stara, to znam porządek świata. Ja pani śmiało i radę i pomoc dam. Oszukaństwa żadnego się nie boję.
Stankarowa przechyliła się, wzięła rękę kobiety i chciała ją pocałować, ale tamta wyrwała szybko.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/179
Ta strona została skorygowana.