Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/193

Ta strona została skorygowana.

nikowa mówiła: ot i dobrze, dowiemy się końca tej historji, ale trzeba Gracjana zwołać, bo w niedzielę narzekał, że nie słyszał i musiałam mu opowiadać, co tam było.
Raz na miesiąc odbywał się rachunek kasy. Wydobywano z kufra pieniądze, liczono je, rozdzielano na różne potrzeby. Za każdym razem Czernikowa przypominała dług Stankarowej, ale ta wzruszała ramionami.
— Naco mi one? Jeszcze mnie stąd nie rugują. Chowajmy na czarną godzinę, zima długa przed nami.
— Nikt pani nie zaczepi. Już ludzie nawykli, a zresztą póki kwartalny tutaj, wszystko spokojnie. Przecie nas Bóg takiem nieszczęściem nie dotknie. Co my warte bez pani!
I patrzała na nią ze łzami wdzięczności.

∗             ∗

Pewnego dnia jesienią przyszła do Stankara Zarębianka. Malarz miał teraz piękną pracownię, eleganckie mieszkanie, roboty dużo i dobrze płatnej — wypłynął na falę i miał przed sobą zapewnioną karjerę, znane imię!
Gdy mu oznajmiono gościa, uśmiechnął się ironicznie i kazał prosić do gabinetu.
Domyślał się, z czem przychodzi.
Zarębianka też nie bawiła się nigdy w dyplomację, zaczęła bez ogródek, po swojemu, zamaszyście: