Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/198

Ta strona została skorygowana.

W głębi duszy wstyd mu było, ale do tego się nie przyznawał nawet przed sobą, różnemi sofizmatami winę pokrywając i tłumacząc. Po wyjściu Zarębianki wrócił do pracowni, wziął się do roboty i rozmyślał, jak miał postąpić. Tak zaraz wysłać jej paszportu nie chciał, byłoby to za tanio. Napisze pierwej, żeby wracała, i dopiero po tym akcie skruchy obieca jej paszport.
W tej chwili ktoś zadzwonił. Lokaj przyniósł kartę, na widok której Stankar paletę cisnął i spiesznie do gabinetu wyszedł. Przed nim stał Michał Brzezicki.
— Witaj! — zawołał Stankar radośnie, zapominając o kwasach, które ich poróżniły ongi przed weselem, a pamiętając tylko o dobrem koleżeństwie.
Brzezicki nie spodziewał się takiego przyjęcia, poczerwieniał, ale dał się pociągnąć. Uściskali się po dawnemu.
— Skądże tu spadłeś? Co porabiasz? Gadajże? Zostaniesz na obiedzie, od tego cię nie zwolnię!
— Przecie sam mieszkasz, w domu nie obiadujesz.
— To nic. Józef nam sprowadzi lepszy obiad, jak go baby w domu swędzą. Siadajże, mój stary, i opowiadaj.
Michał prędko opowiedział swe dzieje. Był rad z losu. Zarobiony, cudzy chleb lepszy był, jak własny w Brzezinach. Miał byt niezależny od urodzaju, żadnych długów i trosk, dobrych zwierzchników i pracę, którą lubił.