Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/199

Ta strona została skorygowana.

— No, a stary puhacz, Łużycki żyje? — zagadnął swobodnie Stankar.
— Żyje. Widziałem go onegdaj.
— Co mi ta bestja krwi napsuła kiedyś — roześmiał się niefrasobliwe malarz.
Tak lekko traktował tę kwestję, że Michał rozchmurzył się zupełnie. Interes, z którym przyszedł, wydał mu się bardzo łatwym.
— Nie obrazi cię moje pytanie?
— Nie, żadne! Zresztą wiem, o co ci chodzi. Chcesz pytać o Tolę. Niema jej, bracie. Jakby nic, poszła sobie w świat, na własny chleb. To jest bardzo nowoczesne! Co?
— Wiem o tem. Zupełnieście się rozstali?
— Zupełnie. Ona wracać nie chce, a ja gonić nie myślę. Wcale braku nie czuję. Skąd wiesz — może jest u stryja?
— Nie. Ale stryj wie, żeście się rozeszli — i polecił mi z tobą się rozmówić o tem!
— Cóż? Chce, żebym ją odszukał i zagnał do domu jak zbłąkaną owcę?
— Nie. On ci proponuje rozwód. Bierze koszty na siebie. Jeśli się zgodzisz, to ją tymczasem zabierze do Ługów.
— Dlaczego tymczasem? A potem?
— No, potem, może — może ona zamąż wyjdzie.
— Aha! — roześmiał się Stankar. — Teraz rozumiem jej bunty, oburzenie, jej wstręt niby do mnie,