Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/203

Ta strona została skorygowana.

— Ach Boże, jakiś pan przyszedł!
Stankarowa się obejrzała, drgnęła i pobladła nagle. Poczęła prędko schodzić na dół. Zęby jej szczękały jak w febrze.
Ale Stankar przedewszystkiem zbliżył się do małej, pochylił się, chciał ją wziąć na ręce. Dziecko przerażone, podniosło wrzask ogłuszający, poczęło się bronić, odpychając go i krzycząc:
— Mamo, mamo, dziad przyszedł.
Stankar się cofnął, gniewnie się zmarszczył, i spojrzał na żonę, do której schroniła się Janka.
— Możeby było dość tej maskarady! — rzekł po francusku. — Zbieraj się. Zabiorę was ze sobą.
Tola wzięła małą na ręce, ucałowała ją, pogłaskała i rzekła łagodnie:
— Wstydź się, Janko. To nie dziad! To tatuś! Przywitaj tatusia, pocałuj, pokochaj.
Dziecko bezpieczne przy matce, spojrzało trwożnie, nieufnie, ale przestało płakać.
Zbliżył się do nich, gniew opadł; pogłaskał małą po złotych włosach, i rzekł:
— Ależ urosła. No, chodź do ojca.
Wyciągnął rękę, oddała mu Tola dziecko.
— Ładny kanar! — rzekł, całując ją.
Potem postawił ją na ziemi i zwrócił się do żony:
— No, a ty się nie raczysz ze mną przywitać. Kiedy tu jestem, to znak, żem ci już wybaczył ten skandal!