Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/205

Ta strona została skorygowana.

obelgę niewinnie, ale się zaciął w uporze. Ruszył za nią, mówiąc:
— Tylko się żywo zbieraj, bo dorożka czeka, a ja czasu nie mam.
Czernikowa już się dowiedziała od Sabinki o przybyciu męża i przeczuwała katastrofę. Siedziały obie w jadalni i płakały. Gdy Stankarowa weszła, poznały z jej twarzy, że coś złego się stało, i stara ryknęła na głos, zawodząc jak nad umarłym.
Kobieta spojrzała po nich, stanęła chwilę wahająca, zrozpaczona — wreszcie rzekła:
— Niema rady. Muszę iść od was. Mąż mnie zabiera zaraz. Niech wam Bóg zapłaci za opiekę i za to lato dobre.
— Jezus Marja! A jakże my sieroty bez pani żyć potrafimy! I tak zaraz, gwałtem mąż panią zabiera? Mój Boże, co my poczniemy nieszczęsne!
— Sabinka, poprośże pana do domu! Mnie ze zgryzoty całkiem nogi odjęło.
— Nie pójdę! — szepnęła Sabinka. — To taki wielki pan, i tak gniewny wyglądał! Jeszcze się obrazi!
Stankarowa weszła do swej izdebki, zawołała Sabinkę, oddała jej klucz od kuferka, gdzie chowano pieniądze, przebrała się w swe miejskie suknie, ubrała Jankę, obejrzała się po kątach i stała chwilę, dysząc jak po wielkim trudzie.
— Upakuję pani rzeczy? — szlochając rzekła kaleka.