Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/216

Ta strona została skorygowana.

— Nie wiem. Mnie to wszystko opowiadał ich lokaj. Ja tam nie chodzę.
— Jest kucharka?
— Niema. Lokaj przynosi obiad z restauracji.
— A dziecko?
— Codzień ją posłaniec, co u nas mieszka, prowadzi do freblówek, a potem wieczorem odprowadza. Ma ci ten lokator galanty kłopot i koszt. Mają też i państwa swoje biedy, narówni z biednym narodem.
Zarębianka, znękana, dowiedziała się tylko, gdzie odprowadzają Jankę — i tam wprost poszła. Maleństwo bawiło się niefrasobliwie i ledwie ją poznało.
— Czy twoja mamusia zdrowa?
— Zdrowa.
— Cóż robi w domu?
— Szyje dla Janki sukienki.
— A tatusia kochasz? Dobry?
— Kocham! Bardzo dobry — daje Jance karmelki i obiecał mnie zawieźć do ogrodu, jak będę grzeczna.
— Ucałujże mamusię ode mnie i oddaj jej ten papier. Ale samej mamusi, nikomu innemu. Zapamiętasz! samej mamusi! — powtórzyła. — O tu, do kieszonki w futerku kładę ci papier. Nie zapomnij go mamusi oddać.
Ale dziecko wróciło do zabawy i wnet zapomniało o poleceniu.
Zarębianka wyszła, słabą mając nadzieję na takiego posła. Ale narazie nic więcej uczynić nie mogła.