Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/217

Ta strona została skorygowana.

Dnie mijały bez żadnej od Łużyckiego wieści.
Nie mogąc żyć w bezczynności i niepokoju, ruszyła pewnego popołudnia Zarębianka w Aleje do starej hrabiny. Znalazła ją obłożnie chorą — nie przyjmowała nikogo.
Gdy tak stała w sieni, zgnębiona tą wieścią, wyszedł hrabia Roman, poznał ją, i przywitał.
— Babka z tego nie wyjdzie! — odparł na jej pytanie. — Żadna właściwie choroba — nie cierpi — gaśnie tylko jak lampa. Zupełnie jest przytomna, przygotowana do śmierci i spokojnie jej oczekuje. Wspominała wczoraj panią — i rada ujrzy. Mówiła, że ma jakieś zlecenia. Proszę panią na górę.
Poszli tedy i po chwili wprowadzono Zarębiankę do sypialni.
Staruszka zmalała, wychudła, była cieniem tylko, oczy jedne żyły jeszcze.
Odprawiła ruchem ręki dozorczynię, która jej głośno czytała modlitwy, i rzekła cicho:
— Dobrze, żeś przyszła. Chciałam po ciebie posyłać. Ty znasz mnóstwo biedy — na twoje ręce zostawię dziesięć tysięcy rubli — rozdaj wedle swego wyboru, po suterenach i strychach. W ten sposób dłużej istnieć będę. A chciałam też od ciebie się dowiedzieć, co się stało z tą biedną Stankarową. W testamencie dla niej legat zamieściłam, ale radabym posłyszeć, że szczęśliwa. Bardzo była dla mnie dobra, i czysta to dusza.