— Będzie Brzezicki! Ano, to chwała Bogu — ucieszyła się. — Dziękuję panu hrabiemu za czek — w imieniu tych nędzarzy — i żegnam. Jeślibym się zdała do dozoru w nocy — proszę przysłać!
Poszła, pełna otuchy, rada z pieniędzy dla biednych, rozczulona takim końcem pogodnym i świętym staruszki — magnatki.
— Obiecała pomóc! Ona u Boga wyjedna, co zechce! — myślała.
Na drugi dzień zjawił się Brzezicki — zgnębiony, ponury i bezradny.
— Poślijcie jej strychniny, jeśli nie chcecie ratować! — wybuchnęła Zarębianka.
— Chcemy — cóż z tego! — ruszył apatycznie ramionami.
— To ją wykradnijcie od tego kata! Cóż ten stryj? Nie dba o nią?
— Stryj lada dzień będzie!
— Lada dzień, lada dzień! — powtórzyła. — A ona lada dzień naprawdę dostanie pomieszania zmysłów.
Brzezicki ścisnął czoło rękami i głucho stęknął.
— Ja nic uczynić nie mogę! — rzekł. — Jam całą sprawę popsuł swojem wmieszaniem.
— Ona nie pisała do stryja?
Potrząsnął głową.
Umilkli na chwilę.
— Nasza hrabina umarła! — rzekł smutno. — Hrabia mi kazał natychmiast do Orlina wracać — przygotować
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/219
Ta strona została skorygowana.