Mrok zapadł. Stankarowa przestała szyć — złożyła ręce z robotą na kolanach, zapatrzyła się apatycznie w okno. Widać było przez nie żółtą ścianę sąsiedniej kamienicy — zresztą nic, ani ziemi, ani nieba. Z ulicy dolatywał turkot dorożek, dzwonki tramwajów — bliżej w otchłani podwórka wołanie handlarzów.
Twarz kobiety była blada, o rysach chorobliwie zaostrzonych, z wyrazem zaciętości w oczach.
Wtem zegar w sąsiednim pokoju wybił godzinę — drgnęła, twarz jej się rozjaśniła, złożyła robotę i zapaliła lampę. O tej godzinie Janka wracała ze szkoły.
Jakoż po chwili dziecko wpadło wesoło, zdrowe, prosto do matki kolan.
— Mamusiu, jeść!
Stankarowa zakrzątała się. Nie było kucharki, odprawił ją Stankar, w tydzień po powrocie żony.
— Możesz ją sama zastąpić — na nic lepszego się nie zdałaś! — zdecydował. — Siedź w kuchni, to jedyne stosowne dla ciebie miejsce.
Zpoczątku chodziła sama co rano po produkty na targ — potem, gdy ją ogłosił warjatką i zabronił wy-