chodzić — załatwiał to lokaj. Gotowała tylko dla dziecka, gdyż sama żyła tylko herbatą. Stankar jadł na mieście, i od pewnego czasu rzadko bywał w domu; żony nie widywał — gości swoich przyjmował w pracowni.
Po chwili dziecko już jadło i z niefrasobliwością ptaka świergotało, opowiadając matce zdarzenia, troski i radości spędzonego dnia.
Kobieta słuchała z zajęciem, uśmiechając się i rozpytując. Była to jedyna chwila, w której wychodziła z kamiennej martwoty.
Nagle drgnęła. Usłyszała kroki w dalszych pokojach, zwróciła przerażone oczy na drzwi. Ale nie Stankar wszedł, tylko lokaj. Odwróciła głowę. Sługa ten był jej dozorcą i traktował stosownie do swej funkcji. Ale tym razem zupełnie innym tonem, cicho przemówił:
— Jest tu pan, co się chce widzieć z panią. Wejdzie przez kuchnię. Klucza ja przypadkiem zapomniałem we drzwiach.
— Co za pan? Ja żadnych wizyt nie przyjmuję — zawołała oburzona.
— Nie krzycz — to ja! — rozległ się za jej plecami dawno niesłyszany, a tak znany głos starego Łużyckiego.
— Ojciec! — rzuciła się ku niemu, niczego niepomna, nietrwożna, niezawstydzona, tylko bezmiernie szczęśliwa i radosna.
Objęła go za szyję — tuliła się do piersi, wśród łkań, powtarzając:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/222
Ta strona została skorygowana.