Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/228

Ta strona została skorygowana.

— Wiesz, że gdyby ludzie dowiedzieli się o tem, żaden porządny człowiek ręki ci nie poda. To haniebne!
— Ty nie rozumiesz tej sprawy! — bąknął Stankar.
— I nikt nie zrozumie. Rozgłaszasz, że ona obłąkana, więzisz ją, a zastaję, jak się ty na nią rzucasz, jak szaleniec. Czego chcesz od niej?
— To szatan! To zwyrodniałe, piekielne stworzenie! Co ja cierpię przez nią — to straszne. Żebym nie więził, nie trzymał w grozie — jutroby uciekła — na rozpustę.
— A w ten sposób ją nawracasz? Winszuję. Chcę wierzyć, że i ona winna, ale tyś najwinniejszy. Pocoś się żenił? Dla artysty to śmierć. Albo się sprzeniewierza swej sztuce i fantazji, albo unieszczęśliwia Bogu ducha winną istotę. Albo zmarnuje talent, albo za życia ma piekło. Chcesz usłuchać mojej rady. Niech ta kobieta idzie, gdzie chce, bo w takich warunkach nie potrafisz tworzyć — staniesz się w najlepszym razie rzemieślnikiem!
Stankar milczał. Wreszcie ścisnął głowę rękami i szepnął:
— Jak mnie wściekle łeb boli.
— Połóż się, prześpij i zastanów. Szkoda mi twego talentu. Zabijasz go!
Wyszedł. Stankar pozostał na kanapie. Coraz więcej go bolała głowa, ciężyła ołowiem. Służącego był wygnał, a ten skwapliwie z tego skorzystał. W całem mieszkaniu była tylko Tola.