Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/232

Ta strona została skorygowana.

— Ja nie. Ratuję go i życzę mu życia, zdrowia, bo byłabym podła, inaczej płacąc za złe.
— Jeśli cud się stanie i on się z tego dźwignie, całem życiem i całem uczuciem nie wywdzięczy się pani za taką ofiarność.
Poruszyła brwiami, jakby wątpiła o takim skutku, ale odparła powściągliwie:
— Niechby żył.
Potrząsnął głową.
— To niemożliwe. Niech się pani przygotuje na rychły koniec. Niedaleko przed panią — swoboda. Ten szaleniec przegrał los i życie.
Zapanowało milczenie. Dyszenie chorego ścichło. Tola wstała i zbliżyła się do niego. Chwilę pochylona badała jego rysy, nasłuchiwała oddechu, potem wyprostowała się i wróciła do profesora.
— Zasnął. Doktór mówił, że to będzie życie.
Nie było radości w jej głosie, był spokój. Profesor badał jej twarz długą chwilę.
— Jak pani to mówi! Widziałem pani trud i poświęcenie przez tyle dni i nocy. A teraz nie rozumiem, poco go pani śmierci wydzierała. Pani nie dba o niego — nic — wcale.
— Pan myślał, żem go ocalić chciała, żeby go dla siebie odzyskać, zdobyć, zmienić. To według pana byłoby świętem i chwalebnem. Alem ja nie święta. Doglądam go, ratuję — niech żyje — nie odstąpię go, dopóki bezsilny i na mojej łasce. Ale gdy wyzdrowieje