— Ha — tej nie przejedna! — pomyślał profesor Józef, układając się wygodnie na fotelu do dłuższego czuwania.
Nazajutrz doktorzy stwierdzili szczęśliwe przesilenie. Należało tylko chorego pilnować, wzmacniać, a mógł być ocalony.
Rozpoznawał już otaczających, ale był tak słaby, że mówić i poruszyć się prawie nie mógł. Łużycki wyniósł się do hotelu, nie chcąc mu się pokazywać. Tola zmieniała się co godzin parę z dozorczynią, bo praca stała się bodaj cięższą, by dogodzić grymasom rekonwalescenta.
Zaraz gdy odzyskał mowę, spytał żony:
— Długom chorował?
— Trzy tygodnie.
— I tyś nie uciekła? Dziękuję ci. Któż tu jeszcze mnie odwiedzał?
— Profesor Józef.
— A gdzie mała?
— Odesłałam ją z domu. Tyfus miałeś.
— A tyś się nie bała zarazić?
— Nie! Zresztą nie myślałam o tem!
— Nigdym nie myślał, że cię zobaczę tutaj. Lepsza jesteś, jakem sądził.
Nic nie odpowiedziała; zwróciła się do wchodzącej dozorczyni, tłumaczyła jej, co chory ma jeść i kiedy.
— Odchodzisz? — spytał zaniepokojony.
— Spocznę — trochę. Profesor obiecał przyjść.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/234
Ta strona została skorygowana.