Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/235

Ta strona została skorygowana.

Przeprowadził ją oczami do drzwi, potem niechętnie popatrzył na dozorczynię i odwrócił się do ściany.
Profesor zastał go śpiącym, gdy się przebudził, oczami przeszedł pokój, jakby kogoś szukał.
— Cóż, wykpiłeś się od śmierci? Jakże ci?
— Dobrze, czuję życie wracające. Dziękuję ci za opiekę.
— Żonie dziękuj. Gdyby nie ona, dawnobyś był już na Powązkach.
— Gdzie ona?
— Namówiłem ją, żeby się trochę przeszła — łyknęła powietrza. Zmieniła ubranie i poszła o małą się dowiedzieć. Ty już niańki nie potrzebujesz.
Stankar milczał chwilę, wreszcie rzekł:
— I tak troskliwie mnie doglądała, powiadasz?
— Jakby od twego jej własne życie zależało. Jeśli o tem kiedykolwiek w życiu zapomnisz, to powiem, żeś kanalja.
— Musiała ta choroba djablo kosztować! Pożyczyłeś jej pieniędzy?
— Nie. Płacił za wszystko Łużycki i nie patrzał na wydatki.
Stankar poczerwieniał i niespokojnie się poruszył.
— Gdzie ona bawi tak długo? — szepnął.
Profesor Józef się roześmiał.
— Tak ci do niej tęskno! Uzbrój się w cierpliwość. Musi trochę odpocząć i naprawdę ty już tak bezustannych starań nie potrzebujesz.
— Chciałbym jej podziękować.