Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/237

Ta strona została skorygowana.

Uścisnęli sobie dłonie i profesor wyszedł. Spotkał Tolę w przedpokoju.
— Nasz chory tak się o panią upominał, że omal się nie zerwał iść na spotkanie.
— Zapewne posądzał, że byłam na schadzce — odparła gorzko.
— Broń Boże! Niechże pani mi uwierzy, że wychorował złość ze siebie. On się w pani powtórnie rozkocha. Proszę nie być okrutną i uwierzyć, że będzie innym. Odjeżdżam dzisiaj, jestem wam obojgu serdecznie życzliwy. W pani ręku teraz wasze szczęście. Proszę je tylko utrzymać! Z duszy wam tego życzę.
Twarz jej nie zmieniła twardego wyrazu.
— Żegnam pana, dziękuję za pomoc. Ale co do szczęścia, to jest ono zwykle fikcją w rzeczywistości, a osobiście dla każdego jest tem, co on w danej chwili za takowe uważa. Trudno dla drugich pisać recepty!
Podała mu rękę i dodała:
— Dzwoni — idę na służbę!
Profesor, schodząc ze schodów, markotnie głową kręcił:
— Ciekawym, co zastanę za powrotem? Kosa i kamień. Kto kogo zwycięży? Czy się porozumieją? — czy się ostatecznie rozejdą. No, no, jeśliby tak wszystkim kobietom strzeliło do głowy być ludźmi — musielibyśmy się djablo zmienić. Dzięki Bogu, że dotychczas one same takie wśród siebie wyjątki nazywają warjatkami. Można jeszcze żyć po dawnemu!