Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/238

Ta strona została skorygowana.



VII.

Gdy profesor Józef wrócił z Paryża, była już późna jesień.
Odwiedził zaraz paru znajomych i spytał, co słychać o Stankarze.
— Jak zwykle, drze się z żoną — nawet malować przestał, tak go tamto absorbuje — odpowiedziano.
Zaniepokojony przyjaciel zaraz nazajutrz ich odwiedził.
Zastał Stankara w pracowni, którą czuć było pustką i zaniedbaniem. Leżał na kanapie i coś pisał na skrawkach papieru, których masę podartych leżało na ziemi. Zmieszał się na widok kolegi i począł sprzątać gorączkowo.
— Co to? Wiersze piszesz. Zmieniłeś patronkę! — roześmiał się profesor.
— Ja nie — ot tak z nudów gryzmolę.
— Z nudów? Cóż to, znajomi twoi wymarli? A Klara? A Maniusia? Czemuż nie malujesz?
— Nie mam do niczego ochoty. Nie mogę się zebrać do wyjazdu.
— Dokąd wyjeżdżasz?