plotkarkę z całej okolicy i borykała się dalej sama z biedą, przy fikcyjnej pomocy rady familijnej.
Jak poprzednio, pan Kazimierz parę razy do roku przychodził na chrześniaka popatrzeć, posiedzieć u komina lub na ganku godzin parę, zawsze na oczach ciekawej, szpiegującej kuzynki, która przy wysokiej cnocie, chciwa i łakoma skandalu, nazwała go wreszcie ciemięgą i gburem i traktowała lekceważąco.
Raz przecie, w chwili bardzo finansowo ciężkiej — wzruszona troską Brzezickiej, a oburzona egoizmem Łużyckiego, ostro mu docięła.
— Mógłby też pan przez wzgląd na dziecko poradzić wdowie, zamiast milczeć i końce swych butów oglądać.
— Radziłem raz, więcej słowa nie powiem!
— Ciekawam tej rady?
— Żeby się jak ja urządziła, zamiast pracować dla chłopów i lichwiarzy. Na ciężkie roboty skazują, na kryminały — ale żeby kto dobrowolnie sam siebie na to skazywał, to absurd i warjacja. Ja nie psychjatra!
— Bardzo się pan delikatnie wyraża. Tak to pan pojmuje obywatelskie obowiązki! Winszuję.
— Nie inaczej i dobrze mi z tem.
— Zapewne, egoistom zawsze dobrze.
— Egoista jest ten, kto innych dla siebie wyzyskuje — ja tylko nic nikomu nie daję — i nie dam!
To powiedziawszy, odszedł, sztywnie jej się skłoniwszy, i długi czas się nie pokazał.
Istotnie Łużycki nic nikomu nie dawał.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.