— Ludzie się przecie różni łączą i żyją ze sobą.
— Ale jak, w to nikt nie wgląda. Marnują się z tej racji miljony talentów i charakterów, tylko o tem nekrologów nie piszą — i statystyki tej nikt nie prowadzi. Bądźże ty wyjątkiem. Jeśli ona sama do ciebie dobrowolnie nie wróci — nie pakuj słowika gwałtem do klatki, bo ci śpiewać nie będzie, ani sam — jeśliś orzeł, nie osiadaj w dolinach. Mniejsza, co tłum gadać będzie, żyjcie raczej każde w swym świecie — niż macie zabić ducha dla dogodzenia gawiedzi.
Stankar milczał posępnie. Profesor czuł, że go ani przekonał, ani pocieszył, ale że mu poddał myśl, która mu często wracać będzie, i powstrzyma w danej chwili. Miał dosyć na ten raz triumfu — więc wstał i dodał:
— Bierz się, kolego, do pracy. Rozerwie cię to, a może zaimponujesz jej arcydziełami. Teraz jesień — masz zimę — umykaj do Włoch i twórz. Wiosną — zgłoś się do Monachjum, do mnie. Pojadę tam, do tych gajów, gdzie słowik uleciał, i rozejrzę się, jak rzeczy stoją. Jeśli mej rady słuchać będziesz, to może wezmę cię tam ze sobą. Tymczasem bierz się do kartonów.
— Może, może! — powtórzył ponuro Stankar.
— Jak się ma do czynienia z wolnemi, dzikiemi ptakami, kto powie inaczej, — zakończył profesor, podając mu rękę na pożegnanie.