Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

Na żadną dobroczynną składkę, na żadną instytucję, na żadne kościoły i pomniki, a odpowiadał na wezwanie zawsze jedno:
— Czy to nakaz? Nie. Więc odmawiam. Do niczego nie należę i należeć nie chcę!
Zczasem był źle notowany i miał najgorszą wśród współobywateli opinję — nikt do niego nie zajeżdżał. Był temu bardzo rad, i coraz bardziej zasklepiał się w swej samotności z naturą i księgami.
Pewnej jesieni pan Kazimierz czytał w swym gabinecie, skończywszy dzienne zatrudnienie i odprawiwszy Franka strzelca, z którym omówili jutrzejsze polowanie.
Ogień się palił w ogromnym staroświeckim kominie, psy faworyty spały na wilczych i niedźwiedzich skórach, za oknem ponuro jesienny wicher szumiał, przy wielkim stole pan Kazimierz gazety przeglądał, a wielką ciszę tej samotni przerywał tylko świerszcz w szparze komina, ulokowany na zimowe leże, trzaskanie ognia i czasem mruczenie senne wyżlicy Dźwiny, do której boku przytuliły się dwa podżare taksy, i zawsze czujne, przezierały co chwila rozumne oczy, pilnując, czy pan nie wychodzi.
Nagle, jeden z nich, Mrówka, podniosła trochę uszy i pysk do góry, nasłuchując i poczęła mruczeć. Był to sygnał dla zapalczywego Trzmiela, jej towarzysza. Nie zadając sobie trudu spytania o rację, ani słuchania, ni węszenia, porwał się odrazu z przeraźliwem szczekaniem.