Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

Łużycki się zerwał.
— Skąd wiesz? Kiedy? Gdzie?
— W zeszłym tygodniu w Rydze. Tydzień chorował.
— Ale skąd wiesz? Była depesza? Dawaj!
— Człowiek stamtąd przyjechał, Łotysz — jego służący, i przywiózł dziecko!
— Jakie dziecko?
— Pana Stanisława córeczkę. Zdrowiutką przywiózł, niech pan zobaczy!
Odchylił chustkę na rękach żony, i ujrzał pan Kazimierz różową twarz śpiącego dziecka.
Machinalnie palcem do policzka dotknął, jakby przekonać się chciał, że nie śni, ale Florjanowa wreszcie opanowała swe wzruszenie i odzyskała mowę:
— Co pan robi? Szturga, jak psiaka, jeszcze w oko trafi!
I, ogarnąwszy silniej dziecko rękami, pochyliła się nad niem z taką czułością i uszczęśliwieniem, że jakby cała jej dusza rozpromieniła się macierzyństwem.
A pan Kazimierz, ochłonąwszy, badał dalej.
— Pan Stanisław kazał mnie dziecko oddać? A matka?
— Matka umarła przy urodzeniu. Łotysz u nich pięć lat służył. Gada, że mu pan Stanisław zapisał meble i wszystko, co miał, byle dziecko do nas odwiózł. Łaska boska nad niem, że taki chłop niezgrabny w drodze go nie zamorzył.
— Gdzież ten człowiek. Ma list? Papiery?
— Ma wszystko. Został u nas w mieszkaniu.
— Wołajcie go tutaj.