Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

Florjan wyszedł, a pan Kazimierz do kobiety się zwrócił.
— Jakże to będzie? Trzeba jej mamki, myślę?
— Jezus Marja! Toć ma półtora roku!
— Aha, to cóż trzeba? Niańki?
— A ja to nie potrafię? Prędzej mi ręce pousychają, niż obce ręce jej się tkną. Ot co, trzeba kołyski, pościółki, ciepłego mleczka, jak się obudzi. Ja ją tu u pana zostawię, bo tu najcieplej, a sama się zakrzątam. Niechno pan potrzyma, tylko delikatnie.
Oszołomiony zupełnie pan Kazimierz, wziął niezgrabnie na ręce dziecko i obejrzał się, gdzieby je ulokować. Nigdzie mu się nie zdało lepiej, niż przed kominem na skórach. Było tam najmiękciej i najcieplej. Złożył tedy ostrożnie pakiet żywy na kilku skórach i, przyklęknąwszy, przypatrywał się śpiącemu dziecku. Z równą ciekawością i zdziwieniem, ale przyjaźnie i życzliwie przyglądały się tej nowinie wszystkie trzy psy.
Obeszły wokoło, obwąchały, obejrzały, przekręcając głowy i mrużąc oczy, i wreszcie pokładły się wokoło, jakby łaskawie przyjmowały przybysza do swej szanownej kompanji.
Pan Kazimierz się pochylił i dziecko pocałował, potem wstał, słysząc kroki.
Florjan wprowadził Łotysza.
Był to człek lat średnich, brzydki, dobrodusznie patrzący.