Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

Przyszły tedy do muru i, oburzając się nad takiem marnotrawstwem cegły — doszły do bramy, szczelnie zamkniętej, na której obok dzwonka był napis:
„Bez ważnego lub urzędowego interesu wchód wzbroniony“.
— Czy nie warjat — szepnęła kuzynka. — Przecież to jest obelga dla sąsiadów i znajomych. Wróćmy, bo gotowi nas odprawić od bramy!
Ale Brzezicka już zadzwoniła, i po dość długiem oczekiwaniu furtka się otworzyła, i stanął przed niemi głuchoniemy Marek.
— Chcemy się widzieć z panem Łużyckim.
Niemy głową potrząsnął, uśmiechnął się obejrzał. Ale Florjanowa, która mu kazała otworzyć, odeszła, więc nie wiedząc, co czynić, usunął się i wskazał im ręką w stronę domu.
Kobiety weszły, rozglądając się ciekawie. Dom był niewidziany przez gęstwinę drzew i krzewów, tylko przy oficynie, na prawo, rzadsze były zarośla i ścieżki wydeptane. Ruszyły w tę stronę, po chwili się obejrzały, czy ich eskortuje odźwierny, ale ten gdzieś przepadł — były zostawione własnemu przemysłowi.
Szły tedy za śladem, między gąszcze spirei, akacyj i ujrzały przed sobą pasieki Łużyckiego, jakby wioskę różnokolorowych domków, ocienionych wiśniami.
— Pszczoły! chodźmy stąd! — zawołała kuzynka.
Ale na głos ludzki rozległo się w odpowiedzi szczekanie psów i wypadły na przerażone kobiety dwa taksy