— Parva domus, magna quies! — odparł Łużycki. — Mam ich czworo tylko — mogę wybierać i przebierać. Teraz ta mała ich zawojowała i już się stąd nie ruszą.
Florjanowa ukazała się zpowrotem, prowadząc Tolę, eskortowaną przez psy. Musiała ją ośmielić i uspokoić co do obcych, bo dziewczynka szła bez oporu i bez strachu, gwarząc z nią wesoło.
Na ganku wpadła wprost na kolana Łużyckiego i rezolutnie patrzała na obie panie.
— Gdzieś była? — spytał.
— U królików z Markiem.
— Chodź do mnie! — zaproponowała Brzezicka. — Jak mi dasz buzi, to ci przyślę Michasia do zabawy w niedzielę.
— Czy to pies? Jaki on?
— To taki sam mały dzieciak, jak ty. Będziecie razem biegać po ogrodzie.
— Eh, on tu nigdzie nie trafi i zginie! — odparła lekceważąco.
— A tybyś nie chciała pójść z nami do Michasia i zobaczyć, jakiego on ma srokatego kuca?
Zamyśliła się i spojrzała na Łużyckiego.
— Dlaczego on ma kuca srokatego?
— Bo się dobrze uczy. Będziesz i ty miała takiego, jak zamiast drzeć książki, będziesz czytać.
Z pod gęstwiny roztrzęsionych włosów zerknęła na książkę z obrazkami, leżącą na ziemi w opłakanym stanie, i odparła:
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.