Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, rozumiem, że nieco ci brak do reprezentacji głowy rodziny. Jedźże za nami — dam ci list do matki.
Pojechali we troje i po raz pierwszy przestąpił Michaś furtę zaczarowanego dworu i zaznajomił się z Tolą. Zpoczątku siedzieli oboje bardzo poważnie, zerkając na siebie zpodełba i nic nie mówiąc, ale gdy spożyto podwieczorek i Łużycki wyszedł dla napisania listów, Tola przemówiła pierwsza.
— Czy u was są kanarki?
— Są — ciocia Kocia ma pełen pokój. Tak wrzeszczą, że jabym im łby poukręcał.
— A jabym chowała — takie ładne. Ale nie mam!
— To ja dostarczę — ofiarował się.
— O, albo ta ciocia da?
— Już to mój kłopot! — odparł, i prawdziwa natura figlarza i szkodnika wyjrzała mu z oczu, które stały się żywe i swawolne.
— Tylko jakże mam przysłać? — dodał i zamyślił się sekundę.
— Ja poślę Marka do was.
— A jakże, akurat! Tak nie można. Ja je jutro przyniosę sam wieczorem — na mur się wdrapię i na sznurku klatkę spuszczę.
— A ja pod murem będę czekała — dobrze? — A w którem miejscu?
— Ot tam — od ruczaju, ja będę gwizdał — to będzie znak. Tylko nie trzeba nikomu mówić!
— Dlaczego?