Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo takie ptaszki z sekretem to się najlepiej chowają.
— Doprawdy?
— Słowo honoru daję.
Zaimponowało to dziewczynce, zrobiła tajemniczą minę — i spytała ciszej:
— A klatkę skąd wziąć?
— To mój kłopot. Nie takie ja sztuczne rzeczy umiem robić — co tam głupia klatka.
— A co umiesz robić? — pytała ciekawie Tola, coraz więcej oczarowana towarzyszem i ośmielona.
— Wszystko. Sidła na ptaki i kosze na ryby — i siatki i gwizdawki z kości i z wierzby, i z drzewa. Co zamyślę — to zrobię. Łuki mam i proce, to tak tem ptaszki biję, jak ze strzelby.
— Pokaż mi to wszystko!
— A jak? Przecie w kieszeni nie noszę, tylko procę mam. Ot jaka.
Zaczął szukać po kieszeniach. Czego w nich nie było: ołówek zębami zatemperowany, scyzoryk, szpagat, kilka ćwieków, kawałek gumy, sznurek z włosienia, hubka i krzemień, a wreszcie z samego dna wraz z brudną chustką do nosa wydobył procę.
— Tak się robi! — tłumaczył łaskawie, rozkładając ową broń i mierząc do wróbla na krzaku.
— Raz, dwa, trzy i trup.
Rzeczywiście, ptak upadł martwy na ziemię. Tola otworzyła buzię z podziwu.
— To jak król Dawid Goljata! — zawołała.