Odtąd zaczęły się dla dzieci rajskie dni. Tola bardzo prędko przejęła talenty Michasia i wkrótce go prześcignęła. Po całych dniach uwijali się po ogrodzie, wynajdując coraz to nowe prace. Karczowali niby puszcze, budowali domy, tworzyli najfantastyczniejsze bronie i narzędzia, łowili ptaki i ryby. Pan Kazimierz, przekonawszy się po kilkodniowej obserwacji, że chłopak jest bodaj dziecinniejszy od Toli, przestał ich swą obecnością krępować i zajął się swemi robotami — zleciwszy Markowi, żeby doglądał, by się nie potopili, a zresztą dał im bawić się, jak zechcą.
Dobrodusznego głuchoniemego wnet tak zawojowały dzieci, że służył im i spełniał co kazały. Rąbał i ciosał, budował im klatki na ptaki, siodłał im konie, rozkopywał jamy lisie.
Bo wkrótce za ciasno im było w ogrodzie, wymknęli się na szerszą widownię, grasowali po polu i borze. Stało się też, że Tola, upojona swobodą, zaczęła poprawiać pomysły Michasia. Gdy zamierzał naprzykład użyć na „dom“ wywrót dębowy, ona pogardliwie ruszała ramionami.
— To za łatwe. Zróbmy sobie dom wysoko — między konarami taki pomost, a ściany ze trzciny — i dach z liści. To dopiero będzie sztuka!
— Ho — sztuka! — on się nadymał. — Zaraz zrobimy! — I cały tydzień w pocie czoła pracowali, a cierpliwy Marek znosił im drzewo i trzcinę — wciągał te materjały w górę i pomagał bardzo szczerze.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.