Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak tu pięknie i cicho! — rzekł Stankar rozmarzony. — Jacy wy szczęśliwi wieśniacy. Toć tu tylko żyć i śnić.
Michał, rachujący kopice siana, roześmiał się.
— Żyć bardzo ciężko, a śnić niema kiedy. Kochana wieś pod temi złudnemi pozorami poezji — kryje taką brzydką prozę, że aż mi wstyd za nią. Ostatecznie, my wieśniacy — patrząc na te czary i uroki — marzymy o nawozie!
— Zlituj się, milcz, cyniku!
— Milczę, ale ty uważaj teraz pod nogi, bo trzeba przejść rzeczkę. Tu moja granica, dalej państwo Łużyckiego.
Po śliskich kłodach przedostali się na drugą stronę, i odrazu krajobraz się, zmienił.
Łąki były nieruszone, trawa w pas, a po tej sianożęci rozrzucone kępy krzewów, kaliny, olch — jak bukiety — w oddali bukiety zlewały się w jedno z czarną linją dębowego lasu.
— Tu tak dziko, jakby się było w puszczy! — rzekł Stankar.
— Czemu nie szaleć, kiedy można, — odparł Michał. — Żeby Łużyckiego tak dusili żydzi i nie żydzi jak mnie, toby się wziął do roboty i fantazji zaniechał.
— Więc u niego tak wszędzie dziewiczo, jak tutaj?
— A wszędzie. Trochę łąk koszą na zimę dla koni. Ale żyto na chleb i owies dla stada u mnie kupuje, i żyje z grosza, który mu poręb roczny przynosi. Taki oryginał!