Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

Ona zbliżała się ku nim, niefrasobliwa, spokojna, wciąż nucąc. Teraz całość postaci objął wzrokiem. Była gibka, smukła, zręczna, ruchy swobodne, postać — jaką rzeźbiarz tylko wymarzyć może. Zachwyt przerwał mu Michał, bo się znienacka poruszył i wydał jakiś dziki okrzyk.
Dziewczyna podniosła oczy i stanęła. Nie przestraszyła się, ani krzyknęła. Był to okrzyk, którego używali w dzieciństwie, gdy bawili się w Indjan. Zaśmiała się — pokazując zęby jak perły z za koralowych ust, i odpowiedziała podobnem hasłem. Wtedy Michał podszedł ku niej, a Stankar został w ukryciu.
— Gdzie idziesz tak późno? — zagadnął Brzezicki.
— Nigdzie nie idę. Kwiaty zbieram na wianeczki. Jutro przecie Boże Ciało.
— Będziecie w kościele?
— A jakże! A wy?
— Nie wiem. Może moje kobiety, ja nie. Mam gościa.
— Takiego, co się kościoła boi?
— Nie, ale który woli w domu odpocząć, jak się dusić w chłopskim ścisku — na procesji. Ty pewnie będziesz nawet ołtarzyk nieść?
— A będę.
— A może kwiatki sypać — biało ubrana?
— Nie, bom nie dziecko.
— Doprawdy, odkądże to? — drożył się dalej.
— Ano — odkąd kwiatków nie sypię! — odparła bardzo logicznie.